wtorek, 4 września 2018

w kilku słowach o : Tancerze burzy - Jay Kristoff


Tytuł: Tancerze burzy
Autor: Jay Kristoff
Wydawnictwo Uroboros
Liczba stron: 446
Moja ocena 7/10

Hejo!

Jak większość z was może wie, uwielbiam Japonie i większość rzeczy z nią związanych, dlatego, gdy tylko dowiedziałam się, że w tej książce dostane klimat Japonii. Wiedziałam, że prędzej czy później będę chciała się za nią zabrać.

Skażony i zatruty przez przemysł krwawego lotosu świat wysp Shima, w którym demony i bóstwa z japońskich mitów współistnieją z posługującymi się rozwiniętą technika przedstawicielami tajemniczej Gildii, a miliony poddanych trudzą się umierają pod okrutną władzą szoguna, zmierza ku nieuchronnej ekologicznej i społecznej katastrofie. I oto pozornie przypadkowe wydarzenie, spotkanie młodej Yukiko z gryfem, którego schwytał jej ojciec na rozkaz swego szalonego władcy. Staje się początkiem decydujących zmian zarówno w życiu bohaterki, jak i w historii całej i jej mieszkańców.

Może zacznę od tego, co mi się podobało, a potem napisze wam, to co mnie najbardziej bolało w tej książce. Zaczniemy od najprostszego i tego, co rzuca się w oczy, czyli od szaty graficznej, która bardzo mi się podoba. Kolory i te czerwone kwiaty, które za każdym razem przykuwają mój wzrok. Podoba mi się cały zamysł fabuły, lotostatki, lotosy, czerwone niebo, yōkai, no i oczywiście bohaterowie. Masaru, ojciec głównej bohaterki, bardzo go polubiłam, żałuje tylko tego, że tak mało było okazji go bliżej poznać. Ojciec, który dla swojej córki zrobi wszystko, żeby ją chronić. Jego postać, jak i Yukiko i Buruu, bardzo przypominają mi Broma, Eragona i cudowną smoczycę, której imie gdzieś mi uciekło. Relacja tworząca się pomiędzy dziewczyną, a Buruu jest naprawdę ciekawa, na początku od nienawiści, poprzez akceptacje do miłości. Kolejnym pozytywnym faktem jest to, że na końcu książki jest dodany słowniczek, bez którego, czytelnik nieznający japońskiego mógłby mieć probelm, ale w tym momencie, dochodzimy do tego, co najbardziej irytowało mnie w książce, a mianowicie wstawki języka japońskiego. To, co dla mnie miało być największym plusem tej książki, stało się takim uwierającym kamykiem w bucie. Zastanawiam się, czy to autor, czy też tłumacz tak namieszał. Bo już nawet nie chce wspominać "Hai", które było, chyba praktycznie na każdej stronie, ale chodzi mi o zwroty grzecznościowe, czyli -kun, -chan, -san, -sama, i tak dalej. W książce zwroty były odmieniane, nadużywane albo tworzone nowe, i może się niepotrzebnie czepiam, ale zapis w znakach rōmaji słowa "Susano-ō", chyba powinno być zapisane tak "Susanō", ponieważ ten znak ō mówi nam o tym, że o jest długie. 
(Serio Saito-sam!? Wtf!? )

Podsumowując książka ma jeden minus i jest to język japoński, ale kiedy w trakcie czytania postanowiłam nie zwracać na to większej uwagi, było naprawdę dobrze. Zaciekawiona tym, co będzie dalej zamówiłam już z góry dwa kolejne tomy. Mam nadzieje, że w kolejnych tomach będzie lepiej.

Obserwatorzy

Lubisz to?